Jak obiecałem tak piszę.Namówiony przez Ane i Arka (no to teraz czytać proszę!) postanowiłem przez najbliższe trzy tygodnie dyscyplinować mojego lenia i codziennie cos skrobnąć.
Lot z lekkim opóźnieniem, które spowodowało bezcelową pogoń za autobusem, trzeba było przebukować bilety i czekać prawie godzinę na następny.Pogoda jak pod przysłowiowym psem, czyli angielska wiec wbrew wszelkim zasadom, ale za to z potrzeby chwili, czyli zimna pierwszy raz w życiu ubrałem skarpety do sandałów, i co? Zbuntowały się, raczej sandały, bo skarpety z powodu powstałej wielkiej dziury na pięcie poszły wprost do kosza.
Jesteśmy tu po raz drugi prawie po 20 latach. Nic się nie zmieniło także moje spojrzenie na to miasto,nie przekonuje mnie,czuje się tu obco w przeciwieństwie do naszej ukochanej Barcelony.Nie mieliśmy pojęcia, że w dniu dzisiejszym Anglicy świętują.Na ulicach sami turyści i kilka manifestacji, dwie zaliczyliśmy,jedną pod parlamentem a druga większą na Trafalgar Square.Chciałem, aby Justyna przyłączyła się aktywnie do manifestujących (transparentów było pod dostatkiem), ale nie okazała zainteresowania moim pomysłem.
Xenia, już wiemy, dlaczego chodzisz po Katowicach z kubkiem kawy: tu wszyscy tak chodzą, więc chyba Ci zostało . A zatem życzę czytającym smacznej kawy, która w Londynie, ku zaskoczeniu piszącego jest naprawdę smaczna.