Singapur żegnał nas deszczem.Pomyliliśmy godzinę odlotu, ale dobrze, że nie w przeciwną stronę a tak byliśmy godzinę wcześniej na lotnisku.Następny lot do Kota Bahru był opóźniony o prawie 2 godziny stolicy Stanu Kelantan. Zaledwie kilka kilometrów od granicy z Tajlandią.To wschodnie wybrzeże w przeciwieństwie do zachodniego jest zaciszne i zachowało swój tradycyjny charakter.Urokliwie wyglądają brązowe krowy pasące się pod palmami.
Mieliśmy dwie opcje dotarcia do Kuala Besut małej wioski oddalonej od lotniska o ok. 30 km pełniącej funkcję portu do przeprawy na wyspy Perhentian.Pierwsza opcja to w przypadku wynegocjowania dobrej ceny bądź znalezienia współtowarzyszy w samolocie to taksówka.Druga to jazda lokalnym autobusem do Kota Bahru dalej do Pasir Puteh i następnie do Kuala Besut - miejsca naszego noclegu.
Pierwsza upadła zaraz po wyjściu przed terminal.Cena z przewodnika nijak miała się do żądanej, kompanów brak,. no to postanowiliśmy czekać na autobus.Po chwili podjechał jakiś facet prywatnym samochodem proponując nam podwiezienie za rozsądną kwotę .W tej sytuacji moja wrodzona chęć targowania się dała znać o sobie , a że trafiłem na równego sobie przeciwnika posiedzieliśmy sobie wspólnie na ławce przyjemnie i z uśmiechem na ustach rozmawiając bez spodziewanego efektu.Po przeciwnej stronie przystanku znajdowała się mała knajpka i tam próbowaliśmy rozwiązać nasz problem włączając obsługę do poszukiwań.I nic.W końcu przybył za nami towarzysz przystankowy z kolegą, który minami gestami i uśmiechami zgodził się na nasze warunki.Po chwili siedzieliśmy już w nowiutkiej klimatyzowanej toyocie.Już po pierwszej minucie jazdy zorientowaliśmy się jak wielki popełniliśmy błąd.Jakie niepotrzebne ryzyko i brak zwykłego braku rozsądku pozwolił nam jechać z tym kierowca tak naprawdę niewiadomo gdzie.A że wyobraźnie mamy dobrze rozwiniętą tylko czasami uśpioną zaczęliśmy w głowach pisać czarne scenariusze.A to ze skręcimy w jakąś boczną dziką drogę na spotkanie z kumplami oprychami,a to ze prowadzący wyciągnie tępe narzędzie postrachu i zostaniemy pozbawieni pieniędzy,paszportów i całej reszty,goli i weseli w środku dżungli.Tak to sobie przez godzinkę rozmyślając uzupełnialiśmy braki podróży w adrenalinę.Udało nam się nawet nawiązać kontakt z tubylcem i dowiedzieć ze ma żonę,trojkę dzieci i jest muzułmaninem.No to ja do niego w ten ton,że w mojej rodzinie to tez są muzułmanie, że nie lubimy amerykanów, że to już ostatnie dni naszej podróży i kasa się kończy. Nie wiem czy wszystko zrozumiał, bo na wszystko odpowiadał yes yes, aaaa,aaaa, chociaż bardzo się starałem,ale jakoś szczęśliwie dotarliśmy do celu dzisiejszego dnia.
W wiosce cały lokalny biznes podporządkowany jest przeprawom na wyspy począwszy od biur sprzedających bilety na łodzie motorowe a skończywszy na sklepikach z towarami niedostępnymi poza stałym lądem.
Późną kolacje wsunęliśmy prosto z ulicznych straganów ryzykując problemy żołądkowe (nie nastąpiły).Wreszcie zobaczyliśmy w jak prosty sposób SA podawane (na liściu bananowca),jak tanie (1zł) i jak smaczne.
Ciężki dzień zakończyliśmy udając się do wcześniej znalezionego w Internecie spokojnego hoteliku Nan.